Szarość
Przyszło nam żyć w czasach, kiedy prawie wszystko, co dotyczy naszej egzystencji, zostało ujęte w karby prawa pisanego. Cały problem polega na tym, że pisane jest ono często nierzetelnie, koniunkturalnie i bardzo ze sobą sprzecznie.
Jeden z polityków centralnych niedawno chwalił się, ile to aktów prawnych zostało uchwalonych w minionych latach czy miesiącach. Nie gorsi są też lokalni – nie wiem czy politycy – którzy chełpią się znaczną liczbą uchwalanych uchwał. Przy takim tempie można założyć, że nie dochowuje się pełnej procedury, czy przedstawia się projekty w odpowiednim czasie tym, którzy mają to uchwalać.
Zakres wolności w państwie zależy od systemu prawnego. Z kolei system prawny państwa determinowany jest tym, co stanowi jego fundament. Fundamentem systemu prawnego może być „wola powszechna”, czyli lotny piasek masowych nastrojów albo prawa naturalne. Zaletą tych ostatnich jest to, że opisują językiem prawa cechy natury ludzkiej. Najpierw była natura ludzka a później państwo, choć po drodze były plemienia, gromady, gminy itd. Skoro tak, to pożądane jest, by przy uchwalaniu aktów prawnych brać pod uwagę naturę ludzką, co mądrzej nazywa się prawem naturalnym.
Ponieważ prawo tworzone jest dla ludzi i oni w swoich działaniach mają się do niego stosować, to powinno być w ogóle wykonalne. Usprawiedliwieniem państwowego monopolu na stosowanie przemocy przy respektowaniu prawa jest tzw. dobro ludzi. Często słyszymy to pojęcie w różnych odmianach, dobro mieszkańców, dobro miasta itp.
Od ostatniej dekady ubiegłego wieku przyzwyczajamy się do nowego ustroju, czyli państwa zorganizowanego na zasadzie demokratycznej. Niestety, zapominamy, że nigdy nie może być demokratyczne do końca, ponieważ procedury demokratyczne powinny być zatrzymane na progu praw naturalnych. Próby ich zmieniania przez głosowanie są absurdalne.
Mam na uwadze logiczną ochronę wolności i własności. Wiadomo, że władza publiczna ma możliwości ograniczenia tych praw ze względu na dobro wspólne. Kłopot w tym, że o ile wolność i własność są dość dokładnie zdefiniowane, o tyle dobro wspólne rozumiane jest rozmaicie, w zależności od tego, kto na jego temat się wypowiada. Moim zdaniem, dobro wspólne musi być „wspólne”, a zatem w jego realizowaniu muszą być zainteresowani wszyscy ludzie i każdy z osobna, a także władza, która reprezentuje organizację np. gminę.
Często doświadczamy sytuacji, kiedy władza, mając monopol w stosowaniu przemocy i zasłanianie się dobrem wspólnym, wywiera nacisk na swoich mieszkańców. Pierwszym przykładem mogą być podatki, zarówno centralne, jak i lokalne. Inny przykład to uregulowania ustawowe w zakresie działań popowodziowych, ale również zabezpieczeń na przyszłość. W wielu miejscach podnosi się larum, że ogranicza się rozwój podmiotom gospodarczym, bo przecież od lat działali w określonym miejscu i nic ich nie zalało.
Tylko w ostatnich miesiącach wydaliśmy ze wspólnej kasy dwa miliardy złotych na łagodzenie skutków powodzi. Kolejny raz mądry Polak po szkodzie. Czy aby na pewno? Czy zapisy prawne wystarczą? Czy nie przeginamy kolejny raz? Wolność gospodarcza jest pojęciem, którego dopiero się uczymy po długiej przerwie. Niewątpliwie muszą istnieć pewne ograniczenia. Tylko, o ile ograniczenia będą bardzo konkretne, o tyle korzyść powszechna, wynikająca z tych ograniczeń, może być bardzo wątpliwa.
U podstaw samorządu terytorialnego leży zasada pomocniczości. Głosi ona, że w największy zakres kompetencji powinna być wyposażona władza najniższa. Moim zdaniem, czasem warto zastanowić się, która władza jest najniższa. Wiąże się to z określonymi kompetencjami i decyzjami. Tym są również obdarzeni pojedynczy ludzie. Zatem zasada pomocniczości, prawidłowo i konsekwentnie pojmowana, powinna umożliwić działanie również mieszkańcom.
Wiem, że to problem, który nie może być rozpatrywany w kolorach czarno-białych. Potrzeba więcej odcieni. W tym przypadku trzeba stawiać na szarość, w imię dobra wspólnego.
Felieton został opublikowany w magazynie "Ochrona Środowiska" nr 5/2010
Autor: Michał Rżanek, prezes zarządu PWiK Piotrków Trybunalski